Pamiętacie Młode wilki Jarosława Żamojdy (1995)? To jedna z pierwszych opowieści o młodym pokoleniu Polaków w nowej, kapitalistycznej rzeczywistości. Główny bohater, Robert, jest szkolnym prymusem. Musi jednak dorabiać jako niewykwalifikowany robotnik remontowo-budowlany. Jego mniej zdolni, ale zaradniejsi koledzy urządzili się lepiej, przemycając to i owo przez granicę. Czas wypełnia im nie nauka i praca, lecz poważna działalność przestępcza, przekręty, ustawianie przetargów na autostrady oraz imprezy w ekskluzywnych wnętrzach. Jeden z „młodych wilków”, Cichy, który stanowi dla Roberta wzór, ginie jednak w mafijnych porachunkach, co sprawia, że Robert rezygnuje jednak z tej kariery. I, zapomniałbym, jest jeszcze Cleo, Amerykanka emanująca erotycznym fluidem. Nie mogę sobie przypomnieć, czy Cleo mówi w filmie po angielsku, czy po polsku z amerykańskim akcentem (na początku lat 90. taki akcent świadczył, jak pamiętamy, o klasie i nowoczesności). Na koniec filmu wyjeżdża z powrotem do Stanów, ale bez tragedii, jak to w nowej rzeczywistości: nic nie jest ani na zawsze, ani nie na zawsze – bo to się zawsze dopiero okaże.
Młode wilki były w pewnym sensie realistycznym obrazem początków transformacji. Oczywiście nie w sensie realiów społecznych. Film oddawał z dużą wiernością nie tyle przeciętność i codzienność nowego porządku społecznego, co fantazmatyczną podszewkę, która pozwalała tej potoczności się toczyć. Były w tym filmie poplątane ze sobą, czasem sprzeczne motywy. Amerykański sen o drodze „od pucybuta do milionera”, marzenie o drodze na skróty (przemyt, przekręty jako wyraz ludzkiej przedsiębiorczości), przestroga, że droga ta skończyć się musi źle (ach, gdybyż była tylko jedna jedynie słuszna mafia... ale niestety jest ich więcej i nie wszystkie do końca się lubią), opowieść o „cwaniakach” i „frajerach”, fantazja o polskim narodzie jako „prymusie” transformacji, który jest piekielnie zdolny, ale niestety ma biednych rodziców i wyniesiony z domu honor, na razie więc musi harować, ale może w przyszłości, kto wie, jakaś bogata i piękna Amerykanka zwróci na niego uwagę...
Tymczasem mijają lata i, proszę bardzo, do kin wchodzi Wojna polsko-ruska Xawerego Żuławskiego (2009). W pewnym sensie film bardzo podobny – wypisz wymaluj lata 90. Realia początków transformacji zanurzone w fantazmatycznej mazi, która jest jej prawdziwą podszewką. Masowa kultura konsumpcyjna jako źródło cierpień itp. itd. Jednak Wojna polsko-ruska jest nie tylko kontynuacją, ale i korektą opowieści Żamojdy. Nie tylko dlatego, że Żuławski – za Masłowską – wyrażając panujące fantazje, zarazem poddaje je z miejsca wnikliwej dekonstrukcji. I nie tylko dlatego, że reżyser – najwyraźniej idąc w ślady ojca (zwłaszcza z filmu Opętanie) – odwołuje się do innej, mniej hollywoodzkiej, a bardziej kampowej poetyki. I nawet nie tylko dlatego, że Żamojda opowiadał o Polakach, a Żuławski opowiada też co nieco o Polkach tych Polaków. Różnica bierze się przede wszystkim stąd, że zmienił się kontekst – forma, w jakiej wyrażają się nasze kolonialne kompleksy. Na wierzchu jest już nie tylko amerykański sen, lecz także „niski” (ojczyźniany) romantyzm. Już niekoniecznie czujemy się niedocenionym, ubogim nie z własnej winy prymusem nowej Europy. Dziś coraz łatwiej jest nam rozpoznać się w postaci dresiarza, który przeżywa różne niedające się racjonalnie wytłumaczyć perypetie, i dla którego frazes „wszystko jest jeszcze możliwe” brzmiałby raczej jak groźba niż obietnica.
Równoległa lektura obu filmów może być źródłem niemałej frajdy. Jak mafia, to może niekoniecznie ekskluzywne wnętrza i dreszczyk emocji przy przekraczaniu granicy skradzionym w Berlinie samochodem, to może po prostu wciąganie prochów przez długopis i zwykłe, ludzkie, normalne bicie w morde? Jak kobiety, to może niekoniecznie od razu tajemnicza Cleo, to może na każdy „dzień bez ruska” inna powiatowa piękność? Jak nowa kultura konsumpcji, to może nie przyjęcia w eleganckich willach, ale raczej festyny, disco polo i (ustawione niczym przetarg na autostradę) konkursy miss tego i owego? W Młodych wilkach były też i przaśne, obciachowe elementy nowej zglobalizowanej rzeczywistości (ogrodowe krasnale służące mafiosom do przemytu uranu), ale dominowała fantazja o luksusie, tymczasem w Wojnie polsko-ruskiej właśnie przaśność wysuwa się na pierwszy plan. Film Żuławskiego nie tyle jednak polemizuje z obrazem Żamojdy, co go przewrotnie uzupełnia. Żamojda również był do pewnego stopnia krytykiem transformacji, ale pokazując jej „patologie”, pozostawiał jednak nienaruszoną fantazmatyczną podszewkę, która sprawiała, że były one częścią normalnego biegu rzeczy. (Ostatecznie widzów mogła nawet rozpierać duma, że wreszcie mamy prawdziwych gangsterów, jak w Ameryce). Dlatego to dzieło Żuławskiego zawiera klucze, dzięki którym oba obrazy mogą być zrozumiałe. Mówiąc inaczej: Robert od początku był nikim innym jak właśnie Silnym. Ale dopiero teraz się o tym dowiaduje.
Wojna polsko-ruska to ważny film o dzisiejszej Polsce. Duet Masłowska-Żuławski pokazuje, jak hartowało się tu nowe społeczeństwo konsumpcyjne, na jakich marzeniach i fantazjach się oparło. Wydobywa schemat relacji między płciami kształtujący się w świecie „po seksmisji”, w niekończącym się „dniu bez ruska”. Pokazuje nam nas w sposób, w jaki może wolelibyśmy o sobie nie myśleć, ale który pozwala nam nieco lepiej zrozumieć, gdzie jesteśmy i co się z nami dzieje. Ze swej strony chciałbym tylko dodać, że chociaż wojnę polsko-ruską wygrywają oczywiście, oczywiście Polacy, to dręczy mnie podejrzenie, że moralne zwycięstwo przypadło tym razem komu innemu. Film kończy bowiem (uwaga! zdradzam szczegóły zakończenia utworu) wcale nie obraz premiera Tuska z biało-czerwonym szalikiem, lecz piosenka ukraińskiej grupy 5nizza: Ja sałdat, ja sałdat, ja sałdat..., przechodzące w Aj em sołdżer, aj em sołdżer, aj em... No, super. Jesteśmy wreszcie w domu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz