czwartek, 29 stycznia 2009

Mniej strachu, więcej gniewu

Wśród wielu drugoplanowych postaci filmu „Obywatel Milk” pojawia się bohater, który odgrywa wielką rolę w filmowych zdarzeniach, a którego mimo to łatwo nie zauważyć. Zastanawiam się, ilu widzów zwróciło uwagę na biało-czerwony megafon Harveya Milka. Na filmie otrzymuje go on od działaczy związkowych wdzięcznych za bojkot konsumencki – wsparcie, jakiego środowisko gejowskie udzieliło protestowi pracowników pewnej firmy. A następnie, już jako lokalny polityk, któremu nie uchodzi stać i krzyczeć na ulicy, przekazuje go młodszemu pokoleniu aktywistów. W obu wypadkach jest to moment przekazania mocy. Nie chodzi tylko o konkretne urządzenie, ale o wpisanie w długą tradycję społecznego protestu, walki o godne życie. Śledząc perypetie megafonu, myślę o ruchach społecznych – o ciągłości między różnymi typami ruchów i sojuszach, jakie mogą zawierać. Oraz o paradoksalnym, pełnym napięcia, ale jednak bliskim związku między ruchem społecznym a „profesjonalną” lewicową polityką.

Przede wszystkim jednak myślę o tym, jak ze strachu rodzi się gniew, a z gniewu – zmiana społeczna.

Strach pojawia się na ekranie już od pierwszych ujęć. Film otwierają sceny (zapewne dokumentalne nagrania) ukazujące policyjne nagonki na homoseksualistów. Widzimy ludzi wywlekanych z barów i upychanych w furgonetkach, zasłaniających oczy w obawie przed obiektywem kamery. Widzimy, jak Harvey przyspiesza nerwowo kroku, kiedy nocą na ulicy ktoś wysiada z samochodu trzaskając drzwiczkami. Widzimy ofiary morderstw i listy z pogróżkami. Słyszymy też, jak o strachu się w tym filmie rozmawia.

Cóż, strach to uczucie konserwatywne. Uczucie, które izoluje ludzi od siebie nawzajem i zamyka ich w prywatności. Nawet kiedy tysiąc osób przeżywa ten sam strach, rozpada się on na tysiąc odosobnionych strachów. Zasłaniając twarze, chowając się w domach, rezygnując z działania – pozwalamy, by rzeczy nadal toczyły się tak, jak się toczą. Dopiero gniew jednoczy ludzi i skłania do wyjścia z prywatności. Przemiana strachu w gniew równa się odzyskaniu godności. Tysiąc rozgniewanych osób, jeśli wyjdą na ulicę zaprotestować przeciw bezprawnej przemocy lub przeciw przemocy zadawanej im w imię niesprawiedliwego prawa – to już nie jest tysiąc zamkniętych w sobie monad. To lud. A to, co się dzieje, kiedy lud wychodzi na ulicę zabrać głos we własnej sprawie – to jest właśnie postęp.

Demokratyczny gniew jest siłą, która zmienia świat. Ale nie da się ukryć, gniew nie ma w Polsce dobrej prasy. Architekci sfery publicznej III RP nie przewidzieli w niej dobrego miejsca dla protestu. Wszelkie przejawy społecznego gniewu z góry napiętnowano jako populizm, roszczeniowość lub oszołomstwo. To, co jest największym skarbem demokracji, oddano więc na żer populistom. Tymczasem bez demokratycznego ducha protestu system polityczny kostnieje i traci zdolność do samonaprawy.

Nic nie pokazuje tego lepiej, niż słowa, jakie w grudniu 2008 w telewizyjnym programie Moniki Olejnik usłyszeli od prowadzącej aktywiści związkowi: że ich protest przeciw odebraniu pomostówek jest bezzasadny, bo bronią tylko pewnej „mniejszości”. Wydawałoby się, że słowa te już się skompromitowały. Słyszeliśmy je wszak tyle razy z ust prawicowych polityków, którzy swoje zakazy marszów równości uzasadniali mówiąc, że chodzi w nich tylko o interes uprzywilejowanej mniejszości. Wydawałoby się, że sądy i opinia publiczna zgodnie uznały, że mniejszości mają prawo do posiadania praw. A jednak, jak pokazuje sprawa pomostówek, bycie mniejszością (albo bycie postrzeganym jako mniejszość) nadal oznacza, że ma się w Polsce przechlapane.

W jednej z dramatyczniejszych scen filmu Milk mówi, że za strach i niemoc, za brak zorganizowanego gniewu płacimy nie tylko tym, że nic się nie zmienia. Płacimy często własnym życiem. Także w Polsce, czytając np. rosnące statystyki wypadkowości pracy, warto pomyśleć o osobach, które za elastyczny kodeks pracy, za słabość związków zawodowych, a przede wszystkim za wyparcie wątków protestu z porządku symbolicznego III RP płacą dziś śmiercią, kalectwem lub utratą bliskich. (Już w głowie słyszę głos Moniki Olejnik, że to tylko pewna mniejszość...)

Tylko gdzie on dziś jest, ten czerwono-biały megafon Harveya Milka?

poniedziałek, 26 stycznia 2009

O ruchach protestu w Europie Środkowo-Wschodniej

Czy w Europie Środkowej z ruchu lat 60. mogły wyłonić się partie Zielonych?

Dominująca dziś narracja podkreśla odrębność ruchów protestu po obu stronach żelaznej kurtyny. Kiedy zachodnia młodzież przejawiała fascynację myślą Marksa, Mao i Marcusego, powiada się, Polacy odwoływali się do Miłosza i Mickiewicza. Kiedy zachodni studenci marzyli o demokratycznym socjalizmie, mieszkańcy bloku wschodniego spoglądali tęsknie ku liberalnej demokracji. W opowieści tej jest ziarno prawdy, jednak jej główna teza jest fałszywa - piszę w artykule Między Wschodem i Zachodem w wydanej właśnie przez Fundację im. Heinricha Bőlla książce pod redakcją Przemysława Sadury Polski odcień zieleni (pdf 5,7 MB).

O ruchach społecznych, społeczeństwie obywatelskim i politycznych konsekwencjach systemu grantowego piszą też w tej książce Agnieszka Graff i Ewa Charkiewicz. Gorąco polecam!

piątek, 23 stycznia 2009

Realność pracy i fantazja płci

Wystawa Łodzi Kaliskiej w warszawskim CSW to przykład interesującej sztuki, pomimo nienajwyższych lotów manifestu, jakim sami artyści skomentowali swoje inscenizowane fotografie nagich kobiet oddających się pracy w "męskich" zawodach - ślusarzy, drwali, stolarzy, ciepłowników itp. Oraz pomimo tekstu kuratorskiego, który z pompą zapewnia, iż zdjęcia te "tworzą niezwykły obraz absurdalnego futuryzmu, z wszechogarniającym feminizmem". Czternaście fotografii Łodzi Kaliskiej to jednak raczej wyraz "męskich" lęków niż artystyczna polemika z feminizmem.

Ale właśnie jako wyraz lęków są to fotografie godne uwagi. Pod warunkiem wszakże, że zignoruje się zaczepkę artystów, którzy - sytuując swój projekt w kontekście "wojny płci" - po prostu trafiają kulą w płot. Najciekawsze jest bowiem to, co artyści pokazują niemal bezwiednie, jako tło dla swojej zideologizowanej narracji o świecie bez mężczyzn - realność ludzkiej pracy. To z tego tła trzeba dopiero uczynić temat.

Tak się jakoś złożyło, że od 50 lat temat pracy jest w polskich sztukach wizualnych prawie nieobecny. Z rzadkimi wyjątkami (takimi jak "Prace wybrane" Artura Żmijewskiego) artyści nie łamią tego tabu. Publiczność i krytycy w świecie sztuki mogli z powodzeniem zapomnieć, że taki temat w ogóle istnieje. A skoro sztuka nie towarzyszy już od dawna ludzkiej pracy, to nie ma też ani własnej tradycji sztuki-o-pracy, ani własnego języka, by o pracy opowiadać.

Patrząc na fotografie Łodzi Kaliskiej w tej perspektywie, widzimy coś innego niż ilustrację seksistowskich banałów. Obnażone, kruche istoty, jakby nieprzystające do twardych warunków, w jakich się znalazły - czyż nie jest to opowieść o kruchej pozycji robotników w "nowym kapitalizmie"? Pogarszające się warunki, doświadczenie rosnącego urzeczowienia, utrata kontroli nad warunkami pracy - to dla coraz większej liczby ludzi szara codzienność. W patriarchalnej kulturze mężczyzna, który traci kontrolę nad warunkami własnego życia, czuje się "jak kobieta", pozbawiony męskości. W tym sensie opowieść Łodzi Kaliskiej o ślusarzach, górnikach, robotnikach drogowych itp. jest prawdziwa. I to nie jako "absurdalny futuryzm", lecz jako zniekształcone w fantazji odzwierciedlenie tego, co najbardziej aktualne.

Pozostaje pytanie: czy aby wyrazić doświadczenie podatności na zranienie pracowników najemnych trzeba posługiwać się kodem genderowym? Czy bycie "jak kobieta" jest udaną metaforą? Cóż w takim razie mają o sobie powiedzieć kasjerki czy szwaczki? Że czują się w nowym kapitalizmie "jak kobiety"? Metafora utraty męskości w oczywisty sposób szwankuje.

I drugie pytanie: czy język, jakim mówi się o zmianach położenia pracowników w elastycznym kapitalizmie, musi być seksistowski? Czy odpowiedzią na utratę godności pracy musi być "walka płci"? Że faktycznie tak często bywa - ilekroć ludzie poszkodowani jako pracownicy próbują to sobie powetować jako mężczyźni - to wiemy. Na tym właśnie między innymi polega backlash. Lecz czy tak być musi? I jakiej sztuki, jakiego artystycznego projektu potrzebujemy, by znaleźć inną opowieść, inną drogę?

"Niech sczezną mężczyźni" – rocznicowa wystawa Łodzi Kaliskiej, CSW Zamek Ujazdowski Warszawa (19 stycznia-1 marca 2009).

poniedziałek, 5 stycznia 2009

W cieniu Thatcher

„No Such Thing As Society” – wystawa brytyjskich fotografii z lat 1967-87, CSW Zamek Ujazdowski Warszawa (do 11 stycznia 2009).

Pytanie, czy można na fotografii pokazać brak (nieobecność, nieistnienie, pustkę, stratę...) jest już dzisiaj banalne. Ale czy można pokazać niemożliwość? Niektórzy znają zapewne rozważania Ernesta Laclaua o „niemożliwości społeczeństwa”. Myślałem o nich, wybierając się na wystawę „No Such Thing As Society” w CSW. Ostatecznie pomysł, żeby opowieść o dwudziestu bujnych i burzliwych latach brytyjskiej historii spiąć w całość cytatem z Thatcher, a samą wystawową narrację zaczynać od innego cytatu – „There Is No Alternative” (z roku 1987), może być kontrowersyjny. Postać brytyjskiej premier rzuca w ten sposób cień na całe dwie dekady, jej głos wydaje się zagłuszać inne głosy, to ona – nie zaś ktokolwiek inny – mówi nam nie tylko, jaki był finał tej historii, lecz także jaki był jej sens. Ale tytuł prowokuje również do tego, by zapytać o związek między osławionym bon motem a tym, co mówią same fotografie. Może być przecież pointą: „Zobaczcie! W takim „społeczeństwie”, rozdzieranym przez mrowie konfliktów i roszczeń, thatcheryzm był po prostu nieuchronny...” Albo też może być ironicznym kontrapunktem. Skoro każda fotografia zdaje się krzyczeć: „Nieprawda! Właśnie że jest życie społeczne – pełne napięć i trosk, złudzeń, czasem konfliktów, czasem wypełnione pustką. Trudne, ale właśnie prawdziwe”. (A czyż takie właśnie napięcie między tym, co się mówi, a tym, co widać, nie jest po prostu cechą społeczeństw opanowanych przez neoliberalną ideologię?)

Nie rozstrzygając – bo i nie ma potrzeby rozstrzygać – kwestii, czy fotografie pokazują, że społeczeństwo jest, czy właśnie że go nie ma, chciałbym przejść od pytania o istnienie społeczeństwa do pytania o jego możliwość. To, co społeczne, pisze Laclau, to nie tylko nieskończona gra różnic. To także próba ograniczenia tej gry, oswojenia nieskończoności, wtłoczenia jej w skończoność porządku. Widzimy: Zdjęcia szefów centrali związkowych w garniturach. Rozklejane przez imigrantów plakaty przeciw deportacjom przyjaciół i znajomych. Żołnierzy i policjantów pacyfikujących ogarniętą przez terroryzm Irlandię Północną. Kobiety walczące przeciw przemocy domowej. Rasistowskie zamieszki. Ludzi, którzy stracili pracę, albo zaraz stracą. Zmęczonych klientów opieki społecznej. Wysypisko śmieci. Ślady po rozebranym moście kolejowym. Bezczynną młodzież. A zdjęcia te (zebrane razem) mówią nie tylko o konkretnych „problemach społecznych”, które przedstawiają, lecz pośrednio – obsadzając owe „problemy” w roli wierzchołków góry lodowej – wskazują na samą niemożliwość społeczeństwa.

Czy więc to, co społeczne to naprawdę nieskończona (wolałbym powiedzieć: nieograniczona) gra (wolałbym powiedzieć: walka) różnic, podziałów, nowych i starych osi konfliktu? Raz jeszcze Laclau: To, co społeczne istnieje jedynie jako daremna próba ustanowienia owego niemożliwego przedmiotu: społeczeństwa. Utopia jest zasadą każdej komunikacji i praktyki społecznej. Być może tyleż szatański, co genialny pomysł Thatcher polegał po prostu na tym, by dać sobie spokój z tym całym Społeczeństwem i zbudować coś skromniejszego i leżącego, jak się zdawało, w zasięgu ludzkich możliwości: Wolny Rynek. Ograniczyć tę grę, raz i na zawsze oswoić nieskończoność.

Cóż, Wolny Rynek okazał się jednak w tym samym stopniu (choć nie w ten sam sposób) niemożliwy, co Społeczeństwo. Rezygnacja z utopii wymagałaby wszak zawieszenia komunikacji i praktyk społecznych (bagatelka!), a w tej sytuacji Wolny Rynek sam musi zastąpić Społeczeństwo w roli wyobrażeniowego lepiszcza zasłaniającego swoją własną niemożliwość. Ale rynkowy fundamentalizm nie dotrzymuje nawet swych skromnych obietnic. Być może w społeczeństwie (sic!) wyobrażającym sobie siebie w postaci Wolnego Rynku łatwiej jest tłumić i rozbrajać społeczne konflikty, które targały dawnymi „państwami dobrobytu”. Ale nie oznacza to, że rozwiązano społeczne problemy, z których się owe konflikty rodziły. Dziś jesteśmy od tego nawet dalsi... Może więc warto to wreszcie powiedzieć: system, w którym co dwa lata jest jakiś nowy kryzys (i który ani nie ułatwia nam przetrwania tego kryzysu, ani nie daje nic takiego, co by uzasadniało oczekiwanie, że go ścierpimy), po prostu się nie sprawdza. No Such Thing As Free Market.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...