piątek, 18 grudnia 2009

O kryzysie klimatycznym i nadziei na sprawiedliwość

Wraz z poszerzaniem się debaty o kryzysie klimatycznym nasz słownik rozbudowuje się o nowe wyrażenia. Negawaty i podatek węglowy, handel emisjami i dług ekologiczny, domy pasywne i gospodarka niskowęglowa – to tylko kilka nowych pojęć, bez których nie sposób dziś poważnie dyskutować o nadchodzącej zmianie społecznej i stojących przed nami wyzwaniach. Wyzwania te dotyczą co najmniej czterech spornych kwestii: optymalnych źródeł energii, kosztów przejścia do gospodarki niskowęglowej, skuteczności rynku w walce z kryzysem klimatycznym, wreszcie – głębokości koniecznej dla rozwiązania kryzysu zmiany społecznej. Politykę klimatyczną można zrozumieć najlepiej, wnikając właśnie w te spory, przyglądając się, jakie racje, interesy i marzenia w nich się konfrontują - o tym, jak polityka klimatyczna zmienia nasze społeczeństwa, piszę we wstępie do książki Ekologia. Przewodnik Krytyki Politycznej (książka ukaże się na początku stycznia).

PS Cały tekst można już przeczytać na stronie Zielonych.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

O ruchu ekologicznym w Polsce

Rok 1989 był dla ruchów ekologicznych raczej kulminacją niż przełomem. Z punktu widzenia polityki ekologicznej wydarzyły się wówczas trzy istotne rzeczy. Po pierwsze podczas obrad Okrągłego Stołu utworzono ekologiczny „podstolik”. Oznaczało to potwierdzenie rangi problematyki ekologicznej, ale także uznanie politycznej ważności ruchów ekologicznych. Drugim doniosłym wydarzeniem było zamknięcie budowy elektrowni atomowej w Żarnowcu. Wbrew oczekiwaniom rząd Mazowieckiego podjął tę decyzję nie od razu po objęciu władzy, lecz dopiero pod presją gwałtownych społecznych protestów, co było pierwszym zgrzytem w stosunkach między ekologami a przejmującą ster władzy w państwie demokratyczną opozycją. Trzecim wydarzeniem roku 1989, które miało zaowocować w następnej dekadzie, było ukazanie się w Krakowie pierwszego numeru miesięcznika „Zielone Brygady" - w mającej się wkrótce ukazać książce Ekologia. Przewodnik Krytyki Politycznej znajdzie się mój tekst poświęcony trzem dekadom aktywizmu ekologicznego w Polsce. To w pewnym sensie kontynuacja rozważań o znaczeniu roku 1968 na Wschodzie i na Zachodzie.

Historia działalności ekologicznej w Polsce jest historią protestów - od Żarnowca i Czorsztyna, przez Górę Świętej Anny, po Rospudę, ale także historią profesjonalizacji i stopniowej demobilizacji ruchu społecznego. Z perspektywy ekologów i innych "nowych ruchów społecznych" możemy w inny sposób spojrzeć również na perypetie polskiej transformacji.

Zanim książka wyjdzie z drukarni, zapraszam na spotkanie poświęcone podsumowaniu szczytu klimatycznego w Kopenhadze z udziałem Andrzeja Kassenberga, Magdaleny Mosiewicz, Adama Leszczyńskiego i Jakuba Bożka. Sobota, 19 grudnia, godz. 19.00, w Nowym Wspaniałym Świecie.

niedziela, 20 września 2009

Bękarty Buscha

Następnego dnia, kiedy siedzę ze znajomymi sącząc latte i rozmawiamy o tym filmie, zaczynam nawet dostrzegać jego mocniejsze strony. Świetny montaż, kilka rewelacyjnych scen, a także aluzyjność, intertekstualność, niesamowitość, autoreferencyjność – czyli to wszystko, czym tak podniecali się krytycy filmowi jeszcze w latach 90. Jednak w kinie, podczas seansu, wcale nie widzę w Bękartach wojny tych wszystkich cymesów. Razi mnie fałszowanie historii (i nie chodzi o kilka, pożal się Boże, wymyślonych faktów, lecz o fałsz bardziej fundamentalny, o fałszywy ton). Odrzuca mnie zainscenizowana na ekranie patriarchalna fantazja o wojnie – nie dlatego, że jest jaka jest, lecz dlatego, że narzuca się jako bezalternatywna. Boli zachowanie publiczności, śmiejącej się do rozpuku w co okrutniejszych momentach, kiedy wróg pada trupem.

Są w tym filmie sceny, przy których śmieje się prawie cała sala. Są na widowni widzowie (moje ucho wyławia kilku), śmiejący się częściej niż pozostali, właściwie cały czas. I są sceny, w których śmiech pojawia się na ekranie: podczas premiery (nakręconej przez samego Goebbelsa) propagandówki Duma narodu w paryskim kinie to siedzący w loży Hitler zaśmiewa się do łez, ilekroć na ekranie pada trupem amerykański żołnierz. I jeszcze śmiech Szoszany, żydowskiej mścicielki, wypełniający płonące kino, z którego bezskutecznie próbuje wydostać się niemiecka publiczność. Bawimy się w palenie nazistów... Czy śmiech Szoszany różni się czymś – poza skalą – od śmiechu Hitlera? A śmiech wypełniający salę kinową wokół mnie? O ile nie zagłuszają go salwy śmiechu z ekranu... Są momenty, kiedy czuję się tak, jakbym siedział w warszawskim kinie na Chmielnej otoczony całą rzeszą małych Hitlerów.

A może II wojna światowa służy tu tylko jako kostium, aby opowiedzieć o wojnach Busha? Świadczyłaby o tym zwłaszcza jedna scena: gestapowiec i przebrany za esesmana amerykański żołnierz szachują się nawzajem, siedząc przy stole we francuskiej tawernie i trzymając pistolety wycelowane w jądra przeciwnika. Taka właśnie patriarchalna fantazja przyniosła nam w ostatnich latach Afganistan i Irak, Abu Ghraib i Guantanamo... Także w Bękartach wojny Amerykanie mają rację po prostu dlatego, że są Amerykanami i do tego mają jaja. Widzowi pozwala się też wierzyć, że USA zawsze były po stronie żydowskich ofiar. Tym samym wymazuje się winę Amerykanów wobec uchodźców, przed którymi zatrzaskiwano drzwi przez całe lata 30. Podobnie puszcza się w niepamięć fakt, że nawet podczas wojny Departament Stanu nie zdobył się na publiczne potępienie trwającej Zagłady Żydów. Ale może to nieważne, bo Holokaust nie jest tu tematem, a tylko metaforą? Ale w takim razie jedyna lekcja z filmu byłaby taka, że wobec absolutnego zła trzeba samemu być bardzo okrutnym, nie wahać się przed torturowaniem ludzi i nie przejmować tym, że ktoś płacze. Co jeśli utopijna nadwyżka II wojny światowej rozświetla i usprawiedliwia w ten sposób wojny początku XXI wieku? Bez względu na to, czy II wojna światowa i Holokaust są tu tematem, czy kostiumem, czy tylko pretekstem do wyrafinowanych zabaw z kamerą, naprawdę mniejsza o to – sam Bush nie nakręciłby tego lepiej.

Być może to miała być tylko zabawa, co jednak z tymi, których po prostu bawił rechoczący z ekranu Hitler, a nie dostrzegli w nim lustrzanego odbicia własnego śmiechu? A jeszcze bardziej z tymi dobrze ułożonymi mieszczańskimi widzami, którzy – zaaferowani rozszyfrowywaniem filmowych kodów i cytatów (punkt za każdy cytacik! „bingo”!) – nie rozpoznali w zachowaniu publiczności bezpośredniego cytatu z ekranowego Hitlera? Jedni i drudzy są, nie da się ukryć, nad wyraz pocieszni... Ale może tu tkwi właśnie krytyczny zamiar filmu, może mówi on nam: "wszyscy jesteście bękartami Buscha"? Nie wykluczam takiego przekazu, stawiam jednak dolary przeciw orzechom, że koniec końców nie dotrze on do adresata.

czwartek, 17 września 2009

Transformacja w Polsce i nie tylko

Czy jest nam lepiej po przemianach ustrojowych w 1989 roku? Nagranie programu Subiektyw w Tok FM. Udział wzięli: Jacek Kucharczyk (ISP), Adam Ostolski (KP). Prowadzenie: Ewa Wanat. [mp3]

wtorek, 4 sierpnia 2009

O ruchach protestu po angielsku

Polish Shades of GreeenPolish Shade of Green - angielski przekład Polskiego odcienia zieleni pod redakcją Przemysława Sadury już na stronie Fundacji im. Heinricha Bölla. W środku m.in. mój tekst "Between East and West" porównujący losy kontestacji lat 60. po obu stronach żelaznej kurtyny. Zapraszam do lektury!

Więcej na moim blogu Green Voice from Poland.

niedziela, 2 sierpnia 2009

O sztuce i zmianie społecznej po angielsku

Land of Human RightsUkazał się wreszcie zbiór Land of Human Rights: Artistic and Activist Strategies of Making Human Rights Visible (Graz 2009), pod redakcją Laili Huber, Judith Laister, Antona Lederera, Margarethe Makovec i Olivera Resslera (piękny przykład pracy kolektywnej!). W środku m.in. napisany przez mnie wspólnie z Joanną Erbel tekst o przemianach polskiej sztuki: "The Artist-Citizen". Zastanawiamy się w nim nad spuścizną sztuki krytycznej oraz nad tym, jak wychodząc z niej - i od niej odchodząc - różni artyści, tacy jak Rajkowska, Żmijewski czy Adamas, poszukują nowych sposobów praktykowania wolności.

Więcej na moim drugim blogu (po angielsku).

czwartek, 23 lipca 2009

O wyścigu chomików

Krytyka kultury nie oznacza w żadnym razie „ucieczki” przed realnymi kwestiami ekonomicznymi. Ważne jest, żebyśmy dostrzegli, że wyścig szczurów ustępuje dziś miejsca wyścigowi chomików. Chodzi o konkurencję jednostek o lepsze (i zawsze tracące na wartości) punkty w CV oraz rywalizację organizacji pozarządowych (NGO) o coraz surowiej rozliczane granty pozwalające im coraz lepiej rozwiązywać coraz więcej porzucanych przez państwo problemów. [...] Ideologia należy oczywiście, ujmując to w klasycznych kategoriach, do „nadbudowy”, ale nadbudowy, która, jak mówi Althusser, sama tworzy własną bazę. Realna krytyka ideologii jest więc czymś więcej niż rozwiewaniem złudzeń czy zmianą słownika. - piszę we wstępie do polskiego wydania książki Louisa Althussera W imię Marksa.

środa, 22 lipca 2009

To wy jesteście zboczeńcami

Głupio mi trochę zaczynać tę moją recenzję od konkluzji, ale nie mogę się powstrzymać: Brüno, najnowsze dzieło Sachy Barona Cohena, to film odważny i mądry. Mógłbym dodać: i zabawny. To prawda, jest również zabawny, jak to komedia. Niektórym ten humor będzie odpowiadać, innym może nie. Myślę jednak, że warto spojrzeć na Brünona przede wszystkim jako na intelektualny eksperyment oparty na konsekwentnym zastosowaniu dwóch iście diabelskich procedur.

Procedura pierwsza: jak wyglądałby świat, gdyby homofobiczne wyobrażenia na temat gejów były prawdziwe? Wyjmijcie z głowy przeciętnego homofoba najgorsze fantazje lękowe na temat gejów i zainscenizujcie je na ekranie – voilà, nasz Brüno we własnej osobie! Przegięty, seksoholiczny, ostentacyjny, obnoszący się ze swoim narcyzmem. Widzimy go w scenach wyrafinowanego seksu, oczywiście analnego, lejącego szampana z butelki umieszczonej w odbycie partnera. Spotykamy go zaaferowanego symulowanym obciąganiem i lizaniem rowa, nachalnie przystawiającego się do niczego niepodejrzewających heteryków (tzw. „łapanie za dupę”) itp. itd. Mocne? To dopiero początek... Dalej mamy adopcję, a właściwie kupno dziecka, oczywiście małego chłopca, oczywiście w Afryce, w zamian za wypasionego iPoda. Familijne zdjęcie z nowo nabytym synkiem: kąpiemy chłopca w jacuzzi, z czterema nagimi mężczyznami, z których dwaj przyjęli niedwuznaczną pozycję. Mocne? To jeszcze nie wszystko, ale dość! Nie zdradzę więcej szczegółów, żeby nie psuć nikomu frajdy.

No dobrze, ale po co to wszystko? Czy nie przypomina to jakiejś homofobicznej wersji Żyda Süssa? Ładnie to tak powielać najgorsze stereotypy? Dworować sobie z tych, którzy i tak są słabsi? Niby Brüno doprowadza to wszystko do absurdu, co jednak, jeśli ktoś to przypadkiem weźmie poważnie? Jakkolwiek by patrzeć, wydaje się, że Baron Cohen tym razem, nomen omen, przegina...

Faktycznie, sama inscenizacja homofobicznych stereotypów nie uniosłaby jeszcze filmu. Stąd procedura druga: zestawienie tej fantazji z kunsztownie sfilmowaną społeczną normalnością. I to właśnie zaglądanie pod podszewkę normalności jest najciekawsze. Oto po powrocie z Afryki Brüno pragnie zorganizować świeżo nabytemu dziecku sesję zdjęciową wśród rówieśników. Ogłasza casting, przychodzą żądni zarobku rodzice. Lista rzeczy, na które się godzą (trudno powiedzieć, czy z chciwości, czy z konformizmu, czy w nadziei, że ich dziecko będzie sławne) jest porażająca: „Można go będzie zawiesić na krzyżu obok mojego synka?” - „Ależ oczywiście”. - „Nie boi się dużych prędkości?” - „Skądże”. - „Mały lubi się bawić fosforem?” - „Wprost uwielbia!” (Myślicie, że geje chcą kupować dzieci? A może to po prostu wy sami lubicie je sprzedawać?)

Brüno zbudowany jest na takich kontrapunktach. Z jednej strony mamy więc fantastyczne obrazy homoseksualnego wyuzdania, z drugiej realne sceny nagrane na imprezie heteryckich swingersów. Z jednej strony fantazmat „agresywnego” epatowania przez gejów swoją seksualnością (zawsze jak wiemy przeciwstawiany łagodnej skromności normalsów), z drugiej realne nagranie publiczności pokazu wrestlingu, wykrzykującej ekstatycznie „Jesteśmy hetero! Nienawidzimy pedałów!” Z jednej strony fantazja o homoseksualistach samolubnych i zaaferowanych sobą, z drugiej autentyczna pogawędka o pomaganiu ludzkości z gwiazdą usadowioną na meksykańskim robotniku podstawionym jej jako krzesło. Świat, w którym żyjemy, nasz najnormalniejszy świat zbudowany jest na wartościach takich jak wyzysk, hipokryzja, agresywny heteroseksualizm czy okrucieństwo wobec dzieci. Nie dostrzegacie tego? – zdaje się pytać Brüno. – Nie przeszkadza wam to? Zboczeńcy!

poniedziałek, 13 lipca 2009

O sztuce i zmianie społecznej

Czy sztuka wpływa na społeczeństwo? Nie do końca mam zaufanie do pojęcia „wpływu”. Wpływ może być miękką nazwą dla dominacji. Oczywiście nie tylko rządzący wywierają wpływ na rządzonych, lecz także przyjaciele wpływają na przyjaciół, a nawet rządzeni mogą wywierać „oddolny wpływ” na rządzących. Jednak pojęcie wpływu zamazuje różnice między tymi kontekstami. Dlatego potrzebujemy innych pojęć do myślenia o związkach między praktyką artystyczną a życiem społecznym. - piszę na forum Kongresu Kultury Polskiej (30 maja 2009). Zapraszam do dyskusji!
Zdjęcie z kampanii "Niech nas zobaczą" (2003), fot. Karolina Breguła

wtorek, 9 czerwca 2009

Wszystko jest jeszcze możliwe

Pamiętacie Młode wilki Jarosława Żamojdy (1995)? To jedna z pierwszych opowieści o młodym pokoleniu Polaków w nowej, kapitalistycznej rzeczywistości. Główny bohater, Robert, jest szkolnym prymusem. Musi jednak dorabiać jako niewykwalifikowany robotnik remontowo-budowlany. Jego mniej zdolni, ale zaradniejsi koledzy urządzili się lepiej, przemycając to i owo przez granicę. Czas wypełnia im nie nauka i praca, lecz poważna działalność przestępcza, przekręty, ustawianie przetargów na autostrady oraz imprezy w ekskluzywnych wnętrzach. Jeden z „młodych wilków”, Cichy, który stanowi dla Roberta wzór, ginie jednak w mafijnych porachunkach, co sprawia, że Robert rezygnuje jednak z tej kariery. I, zapomniałbym, jest jeszcze Cleo, Amerykanka emanująca erotycznym fluidem. Nie mogę sobie przypomnieć, czy Cleo mówi w filmie po angielsku, czy po polsku z amerykańskim akcentem (na początku lat 90. taki akcent świadczył, jak pamiętamy, o klasie i nowoczesności). Na koniec filmu wyjeżdża z powrotem do Stanów, ale bez tragedii, jak to w nowej rzeczywistości: nic nie jest ani na zawsze, ani nie na zawsze – bo to się zawsze dopiero okaże.

Młode wilki były w pewnym sensie realistycznym obrazem początków transformacji. Oczywiście nie w sensie realiów społecznych. Film oddawał z dużą wiernością nie tyle przeciętność i codzienność nowego porządku społecznego, co fantazmatyczną podszewkę, która pozwalała tej potoczności się toczyć. Były w tym filmie poplątane ze sobą, czasem sprzeczne motywy. Amerykański sen o drodze „od pucybuta do milionera”, marzenie o drodze na skróty (przemyt, przekręty jako wyraz ludzkiej przedsiębiorczości), przestroga, że droga ta skończyć się musi źle (ach, gdybyż była tylko jedna jedynie słuszna mafia... ale niestety jest ich więcej i nie wszystkie do końca się lubią), opowieść o „cwaniakach” i „frajerach”, fantazja o polskim narodzie jako „prymusie” transformacji, który jest piekielnie zdolny, ale niestety ma biednych rodziców i wyniesiony z domu honor, na razie więc musi harować, ale może w przyszłości, kto wie, jakaś bogata i piękna Amerykanka zwróci na niego uwagę...

Tymczasem mijają lata i, proszę bardzo, do kin wchodzi Wojna polsko-ruska Xawerego Żuławskiego (2009). W pewnym sensie film bardzo podobny – wypisz wymaluj lata 90. Realia początków transformacji zanurzone w fantazmatycznej mazi, która jest jej prawdziwą podszewką. Masowa kultura konsumpcyjna jako źródło cierpień itp. itd. Jednak Wojna polsko-ruska jest nie tylko kontynuacją, ale i korektą opowieści Żamojdy. Nie tylko dlatego, że Żuławski – za Masłowską – wyrażając panujące fantazje, zarazem poddaje je z miejsca wnikliwej dekonstrukcji. I nie tylko dlatego, że reżyser – najwyraźniej idąc w ślady ojca (zwłaszcza z filmu Opętanie) – odwołuje się do innej, mniej hollywoodzkiej, a bardziej kampowej poetyki. I nawet nie tylko dlatego, że Żamojda opowiadał o Polakach, a Żuławski opowiada też co nieco o Polkach tych Polaków. Różnica bierze się przede wszystkim stąd, że zmienił się kontekst – forma, w jakiej wyrażają się nasze kolonialne kompleksy. Na wierzchu jest już nie tylko amerykański sen, lecz także „niski” (ojczyźniany) romantyzm. Już niekoniecznie czujemy się niedocenionym, ubogim nie z własnej winy prymusem nowej Europy. Dziś coraz łatwiej jest nam rozpoznać się w postaci dresiarza, który przeżywa różne niedające się racjonalnie wytłumaczyć perypetie, i dla którego frazes „wszystko jest jeszcze możliwe” brzmiałby raczej jak groźba niż obietnica.

Równoległa lektura obu filmów może być źródłem niemałej frajdy. Jak mafia, to może niekoniecznie ekskluzywne wnętrza i dreszczyk emocji przy przekraczaniu granicy skradzionym w Berlinie samochodem, to może po prostu wciąganie prochów przez długopis i zwykłe, ludzkie, normalne bicie w morde? Jak kobiety, to może niekoniecznie od razu tajemnicza Cleo, to może na każdy „dzień bez ruska” inna powiatowa piękność? Jak nowa kultura konsumpcji, to może nie przyjęcia w eleganckich willach, ale raczej festyny, disco polo i (ustawione niczym przetarg na autostradę) konkursy miss tego i owego? W Młodych wilkach były też i przaśne, obciachowe elementy nowej zglobalizowanej rzeczywistości (ogrodowe krasnale służące mafiosom do przemytu uranu), ale dominowała fantazja o luksusie, tymczasem w Wojnie polsko-ruskiej właśnie przaśność wysuwa się na pierwszy plan. Film Żuławskiego nie tyle jednak polemizuje z obrazem Żamojdy, co go przewrotnie uzupełnia. Żamojda również był do pewnego stopnia krytykiem transformacji, ale pokazując jej „patologie”, pozostawiał jednak nienaruszoną fantazmatyczną podszewkę, która sprawiała, że były one częścią normalnego biegu rzeczy. (Ostatecznie widzów mogła nawet rozpierać duma, że wreszcie mamy prawdziwych gangsterów, jak w Ameryce). Dlatego to dzieło Żuławskiego zawiera klucze, dzięki którym oba obrazy mogą być zrozumiałe. Mówiąc inaczej: Robert od początku był nikim innym jak właśnie Silnym. Ale dopiero teraz się o tym dowiaduje.

Wojna polsko-ruska to ważny film o dzisiejszej Polsce. Duet Masłowska-Żuławski pokazuje, jak hartowało się tu nowe społeczeństwo konsumpcyjne, na jakich marzeniach i fantazjach się oparło. Wydobywa schemat relacji między płciami kształtujący się w świecie „po seksmisji”, w niekończącym się „dniu bez ruska”. Pokazuje nam nas w sposób, w jaki może wolelibyśmy o sobie nie myśleć, ale który pozwala nam nieco lepiej zrozumieć, gdzie jesteśmy i co się z nami dzieje. Ze swej strony chciałbym tylko dodać, że chociaż wojnę polsko-ruską wygrywają oczywiście, oczywiście Polacy, to dręczy mnie podejrzenie, że moralne zwycięstwo przypadło tym razem komu innemu. Film kończy bowiem (uwaga! zdradzam szczegóły zakończenia utworu) wcale nie obraz premiera Tuska z biało-czerwonym szalikiem, lecz piosenka ukraińskiej grupy 5nizza: Ja sałdat, ja sałdat, ja sałdat..., przechodzące w Aj em sołdżer, aj em sołdżer, aj em... No, super. Jesteśmy wreszcie w domu.

sobota, 2 maja 2009

Europę stać na więcej

Pięciolecie wstąpienia Polski do Unii Europejskiej skłania do podsumowań. Stawia się pytania, co dało Polsce te pięć lat. W doświadczeniu wielu Polaków i Polek Europa przestaje powoli być obiektem fantazmatycznym, spełnieniem ich zbiorowych marzeń lub koszmarów. W coraz większym stopniu jest po prostu naszą rzeczywistością, której wpływ na nasze życie raz jest dobry (strumienie unijnych pieniędzy, otwierające się rynki pracy), innym razem zły (los stoczni w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie). Nasz zbiorowy stosunek do Europy stał się niewątpliwie dojrzalszy, bardziej realistyczny. Wciąż jednak nie stała się ona w potocznym odczuciu czymś, co kształtujemy i za co jesteśmy współodpowiedzialni. Niemrawa kampania do europarlamentu, w której dominuje perspektywa narodowa, a także niskie zainteresowanie eurowyborami pokazuje to może najlepiej.

Ostatnie pięciolecie przyniosło jednak głębokie zmiany nie tylko w Polsce, lecz także w polityce europejskiej. Unia Europejska nie jest dziś taka sama jak wtedy, gdy do niej wstępowaliśmy. Zapowiedź tego mieliśmy już w roku 2004, kiedy nowo wybrany Parlament Europejski zablokował kandydaturę Rocco Buttiglionego na unijnego komisarza ds. praw obywatelskich. Potem przyszły następne konflikty – o dyrektywę patentową i o dyrektywę usługową (Bolkesteina), by wymienić tylko te najgłośniejsze. To znak dojrzewania europejskiej wspólnoty politycznej. Unia coraz bardziej staje się tym, czym powinna być – nie tylko obiektem fantazji czy narzędziem w ręku technokratów, lecz polem otwartego sporu, terenem zmagań o kształt naszego wspólnego świata.

Jednocześnie mamy do czynienia z bezprecedensowym „równaniem w dół” pod względem standardów socjalnych i pracowniczych. Impuls do tego równania w dół (Amerykanie używają w tym kontekście malowniczego wyrażenia race to the bottom, czyli „wyścig na dno”) dało do pewnego stopnia przyjęcie nowych krajów, w których standardy socjalne są niższe, a praca ludzka jest gorzej wynagradzana. Jednak decydująca była odpowiedź Komisji na tę sytuację. Zamiast poszukać prawnych i politycznych narzędzi, które pozwoliłyby powstrzymać obniżanie standardów, Komisja Europejska kierowana przez José Barroso przyjęła tę tendencję z otwartymi ramionami. Dumping socjalny w UE nie jest tylko efektem „naturalnych” procesów, lecz także skutkiem prowadzonej przez obecną Komisję polityki.

W europejskich zmaganiach o kształt wspólnego świata czasem przewagę uzyskuje lewica, a czasem prawica. Jednak zdominowana przez prawicę komisja Barroso konsekwentnie popierała interesy dużych państw członkowskich i wielkiego biznesu kosztem praw pracowniczych, konsumenckich i ekologicznych. Chodzi nie tylko o stronniczość Komisji w konkretnych sprawach, takich jak pomoc publiczna dla polskich stoczni (w parlamentarnej debacie na ten temat zgodnie wskazywali na to przedstawiciele wszystkich frakcji). Działania Barroso oraz jego koleżanek i kolegów mają szkodliwy wpływ także na kształt unijnych instytucji, na reguły świata, w którym żyjemy.

Przez pięć lat komisja Barroso nie znalazła czasu na wydanie wytycznych dotyczących przesłanek pozagospodarczych w stosowaniu prawa konkurencji. Tym samym względy społeczne i ekologiczne, które przed 2004 rokiem odgrywały poważną rolę w ograniczaniu destrukcyjnych skutków nieograniczonego rynku, praktycznie przestały się liczyć. Krajowe instytucje odpowiedzialne za ochronę konkurencji, na które przeniesiono kompetencje w tym zakresie, ani razu nie skorzystały z tych przesłanek.

W grudniu 2007 Europejski Trybunał Sprawiedliwości wydał precedensowe (i bardzo kontrowersyjne) wyroki w sprawach Laval i Viking (potwierdzone kilka miesięcy później wyrokiem w sprawie Rüffert), legalizując dumping socjalny i ograniczając poważnie prawo do strajku na terenie UE. Wyroki te wywołały konflikt między Komisją a Parlamentem. Parlament kilkakrotnie zwracał się do Komisji o rewizję dyrektywy o delegowaniu pracowników (która była podstawą prawną orzeczeń ETS). Barroso nie zareagował. Tym samym Komisja staje się odpowiedzialna za dumping socjalny, ograniczenia wolności związkowych i łamanie zasady „równa płaca za równą pracę w tym samym miejscu”.

W roku 2005 utworzono Frontex – unijną agencję odpowiedzialną za kontrolę granic zewnętrznych. Działalność Frontexu, a także polityka migracyjna i graniczna Unii nie tylko wzbudza ostrą krytykę ze strony organizacji broniących praw człowieka, lecz także wywołała „poważne zaniepokojenie” Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców oraz stanowczą krytykę komisarza ds. praw człowieka Rady Europy Thomasa Hammarberga. Marzenie o Europie jako ojczyźnie i przystani praw człowieka zaczyna coraz bardziej rozchodzić się z rzeczywistością.

To tylko kilka przykładów z bardzo długiej listy. Jest to bezdyskusyjnie najgorsza komisja w dziejach Wspólnot Europejskich. A jednak Barroso ma spore szanse na to, by zachować stanowisko na kolejną kadencję.

Jak to możliwe?

Przyjrzyjmy się stanowisku różnych frakcji w Parlamencie. Chadecy już ogłosili, że Barroso będzie ich kandydatem na przewodniczącego następnej Komisji. Zieloni sprzeciwiają się tej kandydaturze, a hasło „Stop Barroso” („Barroso musi odejść!”) uczynili jednym z wątków przewodnich swojej europejskiej kampanii wyborczej. Także europejscy komuniści na pewno będą przeciw Barroso. Liberałowie raczej Barroso poprą, chociaż najpewniej spróbują wytargować przy okazji dla siebie stanowisko przewodniczącego Parlamentu (na co mają poważne szanse). W tej sytuacji wiele, może najwięcej zależy od socjalistów. Ci zaś wahają się – lub raczej są w tej sprawie podzieleni.

Dlatego warto, zanim oddamy głos w nadchodzących wyborach, upewnić się, co nasz kandydat lub kandydatka myśli o kandydaturze Barroso na szefa Komisji. W tej sprawie nie ma miejsca na neutralność. Znam wiele osób, które noszą się z zamiarem oddania głosów nieważnych, gdyż czują, że po prostu nie mają na kogo głosować, że żadna lista jako całość nie spełnia ich minimalnych oczekiwań. Z czysto polskiej perspektywy jest w tym wiele racji. Ale dla Europy to są niezwykle ważne wybory. Europy nie stać na kolejne zmarnowane pięć lat. Tylko od nas zależy, czy Europę stać będzie na coś lepszego niż odchodząca komisja. Wciąż mamy szansę powstrzymać Barroso, zatrzymać wyścig na dno i nadać Unii Europejskiej nowy kierunek.

sobota, 28 lutego 2009

Western za ojczyznę

Nie ukrywam: bardzo czekałem na ten film. Nie tylko dlatego, że byłem ciekaw, jak z postacią Popiełuszki zmierzy się reżyser. Ksiądz Jerzy to bowiem nie tylko wyzwanie dla reżysera, lecz także ktoś, kto nie pasuje do żadnej z dominujących opowieści o Polsce. Jego śmierć to niewygodny fakt dla tych, którzy chcieliby pospiesznego pojednania obu stron dzielącego Polskę przez lata 80. konfliktu, bez mówienia o wyrządzonych wówczas krzywdach. Jego życie i działalność to z kolei niewygodna okoliczność dla tych, którzy na początku lat 90. walkę o prawa, interesy i godność ludzi pracy zastąpili prywatyzacją, „przyspieszeniem”, powrotem do kapitalistycznej normalności. Jego nonkonformizm, autentyczność, gotowość do buntu kosztem ogromnego ryzyka to wreszcie wyzwanie dla wszystkich, którzy chcieliby po prostu znaleźć sobie wygodne miejsce w świecie, w którym żyją, przymykając oczy na wpisaną weń niesprawiedliwość. Jako męczennik jest też Popiełuszko wyzwaniem dla polskiej kultury, zbudowanej, jak uczy Maria Janion, na umiejętności rozmawiania ze zmarłymi, na intymnej komunikacji między żyjącymi a tymi, którzy odeszli. Zdolność podtrzymywania tej rozmowy – a film o Popiełuszce może być jej papierkiem lakmusowym – to sprawdzian zdolności polskiej kultury do życia i tworzenia nowych wartości.

Prawdę mówiąc, idąc do kina, spodziewałem się, że zobaczę hagiografię. Niekoniecznie arcydzieło (choć i hagiografia może być arcydziełem), ale poruszającą opowieść, która pozostawi mnie w przekonaniu, że warto zmieniać świat, albo chociaż że warto być lepszym człowiekiem. Albo ciekawą opowieść o Polsce, w której postać Popiełuszki posłuży jako pryzmat, zmuszający do spojrzenia na nią w jakimś innym świetle, w nowy sposób. Albo ciekawy film religijny... Niestety, film sprawia wszelkim oczekiwaniom srogi zawód. Zbudowany jest jak western: strzelają, konspirują, uciekają, gonią, chowają się, biją. Postacie są jednowymiarowe, wyraziście dobre albo złe, bez dylematów, bez większych namiętności. Sam Popiełuszko, który musiał być przecież w rzeczywistości człowiekiem żarliwym i nietuzinkowym, jest przedstawiony dość bezbarwnie. Nie widać namiętności, która nim kieruje. Nie budzi żadnych kontrowersji. Sympatyczny, pobożny, dobry dla ludzi i dla zwierząt... trudno sobie wyobrazić, że komuś mógłby w ogóle przeszkadzać.

Film powstał na styku ideologicznych interesów IPN i polskiego Kościoła – o patronacie IPN i honorowym patronacie kilkunastu (!) biskupów dowiadujemy się z napisów końcowych. Wyraźnie odbija się to na jego zawartości. PRL to po prostu kraj pod okupacją, a zarazem państwo, którego istotą jest głównie to, że bije i zabija swoich obywateli. Jest w nim mnóstwo agentów. Sprawa agentów jest nieco problematyczna (stanowiska Kościoła i IPN są w tej kwestii trochę rozbieżne), ale znalazło się rozwiązanie kompromisowe. Film pokazuje, jak niszczący i szkodliwy był wpływ agentury na życie codzienne ludzi, ale z drugiej strony przykład Popiełuszki demonstruje możliwość przebaczenia i nieinteresowania się tym, kto jest, a kto nie jest donosicielem. Kościół to wręcz marmurowy monolit: żadnych wewnętrznych konfliktów, żadnych sporów czy różnicy zdań. Jednym słowem – same propagandowe klisze i ani jednego poważnego pytania o trudne i zawikłane dziedzictwo naszej najnowszej historii. Popiełuszko, kimkolwiek naprawdę był, z pewnością zasługuje na lepszy film.

Ale być może prawdziwy film o Popiełuszce musiałby dokonać rzeczy niemożliwej – skonfrontować tę postać z realiami polskiej transformacji. Gdyby ubecy znali przyszłość, to może zamiast katować księdza Jerzego przeczytaliby mu po prostu kilka zdań z Centesimus annus? „Kościół docenia pozytywną rolę zysku” – jak na te słowa Jana Pawła II zareagowałby „duszpasterz robotników”? A gdyby jakimś cudem przeżył, jakie miejsce znalazłby sobie w nowej rzeczywistości? Czy wraz z papieżem przestawiłby się z obrony godności pracy na docenianie pozytywnej roli zysku, zostając np. kapelanem PKPP „Lewiatan”? Czy też razem z ks. Tischnerem piętnowałby w nowych warunkach jako „postawy roszczeniowe” te same marzenia o lepszym życiu, które doprowadziły do upadku PRL? A może podobnie jak ks. Jankowski przekwalifikowałby się z tematyki związkowej na antysemityzm? Albo jak ks. Isakowicz-Zaleski nadal by walczył o sprawiedliwość, ale już głównie o tę, której nie było przed 1989, nie zaś o tę, której brakuje teraz? A jeśli miałby pozostać Popiełuszką-duszpasterzem robotników, to jaki by musiał być? I czy demokratyczne media III RP traktowałyby go lepiej niż kiedyś reżimowi dziennikarze? Jak by to w ogóle mogło wyglądać?

Jest faktem, że po roku 1989 świat pracy w Polsce nie miał – i nie ma – swojego Popiełuszki. Ktoś taki byłby dziś pewnie po prostu niemożliwy.

niedziela, 22 lutego 2009

O ludziach i narkotykach

Największe wyzwanie, jakie stoi dziś przed progresywną polityką narkotykową, to uczynienie z narkotyków i narkomanii kwestii praktycznych, dotyczących sporu o to, jak ma wyglądać nasz wspólny świat. Spróbujmy wyobrazić sobie, że narkomania nie wymaga jakichś szczególnych, wyjątkowych metod działania, innych niż np. psie kupy w miastach czy chroniczny niedobór mieszkań. Że narkotyki to nie jakieś Zło absolutne, lecz po prostu jeden z kłopotliwych, zdolnych powodować wiele cierpienia elementów świata, w którym żyjemy. Jak mogłaby wyglądać taka „zwyczajna polityka”? - zastanawiam się we wstępie do książki Polityka narkotykowa. Przewodnik Krytyki Politycznej.

czwartek, 29 stycznia 2009

Mniej strachu, więcej gniewu

Wśród wielu drugoplanowych postaci filmu „Obywatel Milk” pojawia się bohater, który odgrywa wielką rolę w filmowych zdarzeniach, a którego mimo to łatwo nie zauważyć. Zastanawiam się, ilu widzów zwróciło uwagę na biało-czerwony megafon Harveya Milka. Na filmie otrzymuje go on od działaczy związkowych wdzięcznych za bojkot konsumencki – wsparcie, jakiego środowisko gejowskie udzieliło protestowi pracowników pewnej firmy. A następnie, już jako lokalny polityk, któremu nie uchodzi stać i krzyczeć na ulicy, przekazuje go młodszemu pokoleniu aktywistów. W obu wypadkach jest to moment przekazania mocy. Nie chodzi tylko o konkretne urządzenie, ale o wpisanie w długą tradycję społecznego protestu, walki o godne życie. Śledząc perypetie megafonu, myślę o ruchach społecznych – o ciągłości między różnymi typami ruchów i sojuszach, jakie mogą zawierać. Oraz o paradoksalnym, pełnym napięcia, ale jednak bliskim związku między ruchem społecznym a „profesjonalną” lewicową polityką.

Przede wszystkim jednak myślę o tym, jak ze strachu rodzi się gniew, a z gniewu – zmiana społeczna.

Strach pojawia się na ekranie już od pierwszych ujęć. Film otwierają sceny (zapewne dokumentalne nagrania) ukazujące policyjne nagonki na homoseksualistów. Widzimy ludzi wywlekanych z barów i upychanych w furgonetkach, zasłaniających oczy w obawie przed obiektywem kamery. Widzimy, jak Harvey przyspiesza nerwowo kroku, kiedy nocą na ulicy ktoś wysiada z samochodu trzaskając drzwiczkami. Widzimy ofiary morderstw i listy z pogróżkami. Słyszymy też, jak o strachu się w tym filmie rozmawia.

Cóż, strach to uczucie konserwatywne. Uczucie, które izoluje ludzi od siebie nawzajem i zamyka ich w prywatności. Nawet kiedy tysiąc osób przeżywa ten sam strach, rozpada się on na tysiąc odosobnionych strachów. Zasłaniając twarze, chowając się w domach, rezygnując z działania – pozwalamy, by rzeczy nadal toczyły się tak, jak się toczą. Dopiero gniew jednoczy ludzi i skłania do wyjścia z prywatności. Przemiana strachu w gniew równa się odzyskaniu godności. Tysiąc rozgniewanych osób, jeśli wyjdą na ulicę zaprotestować przeciw bezprawnej przemocy lub przeciw przemocy zadawanej im w imię niesprawiedliwego prawa – to już nie jest tysiąc zamkniętych w sobie monad. To lud. A to, co się dzieje, kiedy lud wychodzi na ulicę zabrać głos we własnej sprawie – to jest właśnie postęp.

Demokratyczny gniew jest siłą, która zmienia świat. Ale nie da się ukryć, gniew nie ma w Polsce dobrej prasy. Architekci sfery publicznej III RP nie przewidzieli w niej dobrego miejsca dla protestu. Wszelkie przejawy społecznego gniewu z góry napiętnowano jako populizm, roszczeniowość lub oszołomstwo. To, co jest największym skarbem demokracji, oddano więc na żer populistom. Tymczasem bez demokratycznego ducha protestu system polityczny kostnieje i traci zdolność do samonaprawy.

Nic nie pokazuje tego lepiej, niż słowa, jakie w grudniu 2008 w telewizyjnym programie Moniki Olejnik usłyszeli od prowadzącej aktywiści związkowi: że ich protest przeciw odebraniu pomostówek jest bezzasadny, bo bronią tylko pewnej „mniejszości”. Wydawałoby się, że słowa te już się skompromitowały. Słyszeliśmy je wszak tyle razy z ust prawicowych polityków, którzy swoje zakazy marszów równości uzasadniali mówiąc, że chodzi w nich tylko o interes uprzywilejowanej mniejszości. Wydawałoby się, że sądy i opinia publiczna zgodnie uznały, że mniejszości mają prawo do posiadania praw. A jednak, jak pokazuje sprawa pomostówek, bycie mniejszością (albo bycie postrzeganym jako mniejszość) nadal oznacza, że ma się w Polsce przechlapane.

W jednej z dramatyczniejszych scen filmu Milk mówi, że za strach i niemoc, za brak zorganizowanego gniewu płacimy nie tylko tym, że nic się nie zmienia. Płacimy często własnym życiem. Także w Polsce, czytając np. rosnące statystyki wypadkowości pracy, warto pomyśleć o osobach, które za elastyczny kodeks pracy, za słabość związków zawodowych, a przede wszystkim za wyparcie wątków protestu z porządku symbolicznego III RP płacą dziś śmiercią, kalectwem lub utratą bliskich. (Już w głowie słyszę głos Moniki Olejnik, że to tylko pewna mniejszość...)

Tylko gdzie on dziś jest, ten czerwono-biały megafon Harveya Milka?

poniedziałek, 26 stycznia 2009

O ruchach protestu w Europie Środkowo-Wschodniej

Czy w Europie Środkowej z ruchu lat 60. mogły wyłonić się partie Zielonych?

Dominująca dziś narracja podkreśla odrębność ruchów protestu po obu stronach żelaznej kurtyny. Kiedy zachodnia młodzież przejawiała fascynację myślą Marksa, Mao i Marcusego, powiada się, Polacy odwoływali się do Miłosza i Mickiewicza. Kiedy zachodni studenci marzyli o demokratycznym socjalizmie, mieszkańcy bloku wschodniego spoglądali tęsknie ku liberalnej demokracji. W opowieści tej jest ziarno prawdy, jednak jej główna teza jest fałszywa - piszę w artykule Między Wschodem i Zachodem w wydanej właśnie przez Fundację im. Heinricha Bőlla książce pod redakcją Przemysława Sadury Polski odcień zieleni (pdf 5,7 MB).

O ruchach społecznych, społeczeństwie obywatelskim i politycznych konsekwencjach systemu grantowego piszą też w tej książce Agnieszka Graff i Ewa Charkiewicz. Gorąco polecam!

piątek, 23 stycznia 2009

Realność pracy i fantazja płci

Wystawa Łodzi Kaliskiej w warszawskim CSW to przykład interesującej sztuki, pomimo nienajwyższych lotów manifestu, jakim sami artyści skomentowali swoje inscenizowane fotografie nagich kobiet oddających się pracy w "męskich" zawodach - ślusarzy, drwali, stolarzy, ciepłowników itp. Oraz pomimo tekstu kuratorskiego, który z pompą zapewnia, iż zdjęcia te "tworzą niezwykły obraz absurdalnego futuryzmu, z wszechogarniającym feminizmem". Czternaście fotografii Łodzi Kaliskiej to jednak raczej wyraz "męskich" lęków niż artystyczna polemika z feminizmem.

Ale właśnie jako wyraz lęków są to fotografie godne uwagi. Pod warunkiem wszakże, że zignoruje się zaczepkę artystów, którzy - sytuując swój projekt w kontekście "wojny płci" - po prostu trafiają kulą w płot. Najciekawsze jest bowiem to, co artyści pokazują niemal bezwiednie, jako tło dla swojej zideologizowanej narracji o świecie bez mężczyzn - realność ludzkiej pracy. To z tego tła trzeba dopiero uczynić temat.

Tak się jakoś złożyło, że od 50 lat temat pracy jest w polskich sztukach wizualnych prawie nieobecny. Z rzadkimi wyjątkami (takimi jak "Prace wybrane" Artura Żmijewskiego) artyści nie łamią tego tabu. Publiczność i krytycy w świecie sztuki mogli z powodzeniem zapomnieć, że taki temat w ogóle istnieje. A skoro sztuka nie towarzyszy już od dawna ludzkiej pracy, to nie ma też ani własnej tradycji sztuki-o-pracy, ani własnego języka, by o pracy opowiadać.

Patrząc na fotografie Łodzi Kaliskiej w tej perspektywie, widzimy coś innego niż ilustrację seksistowskich banałów. Obnażone, kruche istoty, jakby nieprzystające do twardych warunków, w jakich się znalazły - czyż nie jest to opowieść o kruchej pozycji robotników w "nowym kapitalizmie"? Pogarszające się warunki, doświadczenie rosnącego urzeczowienia, utrata kontroli nad warunkami pracy - to dla coraz większej liczby ludzi szara codzienność. W patriarchalnej kulturze mężczyzna, który traci kontrolę nad warunkami własnego życia, czuje się "jak kobieta", pozbawiony męskości. W tym sensie opowieść Łodzi Kaliskiej o ślusarzach, górnikach, robotnikach drogowych itp. jest prawdziwa. I to nie jako "absurdalny futuryzm", lecz jako zniekształcone w fantazji odzwierciedlenie tego, co najbardziej aktualne.

Pozostaje pytanie: czy aby wyrazić doświadczenie podatności na zranienie pracowników najemnych trzeba posługiwać się kodem genderowym? Czy bycie "jak kobieta" jest udaną metaforą? Cóż w takim razie mają o sobie powiedzieć kasjerki czy szwaczki? Że czują się w nowym kapitalizmie "jak kobiety"? Metafora utraty męskości w oczywisty sposób szwankuje.

I drugie pytanie: czy język, jakim mówi się o zmianach położenia pracowników w elastycznym kapitalizmie, musi być seksistowski? Czy odpowiedzią na utratę godności pracy musi być "walka płci"? Że faktycznie tak często bywa - ilekroć ludzie poszkodowani jako pracownicy próbują to sobie powetować jako mężczyźni - to wiemy. Na tym właśnie między innymi polega backlash. Lecz czy tak być musi? I jakiej sztuki, jakiego artystycznego projektu potrzebujemy, by znaleźć inną opowieść, inną drogę?

"Niech sczezną mężczyźni" – rocznicowa wystawa Łodzi Kaliskiej, CSW Zamek Ujazdowski Warszawa (19 stycznia-1 marca 2009).

poniedziałek, 5 stycznia 2009

W cieniu Thatcher

„No Such Thing As Society” – wystawa brytyjskich fotografii z lat 1967-87, CSW Zamek Ujazdowski Warszawa (do 11 stycznia 2009).

Pytanie, czy można na fotografii pokazać brak (nieobecność, nieistnienie, pustkę, stratę...) jest już dzisiaj banalne. Ale czy można pokazać niemożliwość? Niektórzy znają zapewne rozważania Ernesta Laclaua o „niemożliwości społeczeństwa”. Myślałem o nich, wybierając się na wystawę „No Such Thing As Society” w CSW. Ostatecznie pomysł, żeby opowieść o dwudziestu bujnych i burzliwych latach brytyjskiej historii spiąć w całość cytatem z Thatcher, a samą wystawową narrację zaczynać od innego cytatu – „There Is No Alternative” (z roku 1987), może być kontrowersyjny. Postać brytyjskiej premier rzuca w ten sposób cień na całe dwie dekady, jej głos wydaje się zagłuszać inne głosy, to ona – nie zaś ktokolwiek inny – mówi nam nie tylko, jaki był finał tej historii, lecz także jaki był jej sens. Ale tytuł prowokuje również do tego, by zapytać o związek między osławionym bon motem a tym, co mówią same fotografie. Może być przecież pointą: „Zobaczcie! W takim „społeczeństwie”, rozdzieranym przez mrowie konfliktów i roszczeń, thatcheryzm był po prostu nieuchronny...” Albo też może być ironicznym kontrapunktem. Skoro każda fotografia zdaje się krzyczeć: „Nieprawda! Właśnie że jest życie społeczne – pełne napięć i trosk, złudzeń, czasem konfliktów, czasem wypełnione pustką. Trudne, ale właśnie prawdziwe”. (A czyż takie właśnie napięcie między tym, co się mówi, a tym, co widać, nie jest po prostu cechą społeczeństw opanowanych przez neoliberalną ideologię?)

Nie rozstrzygając – bo i nie ma potrzeby rozstrzygać – kwestii, czy fotografie pokazują, że społeczeństwo jest, czy właśnie że go nie ma, chciałbym przejść od pytania o istnienie społeczeństwa do pytania o jego możliwość. To, co społeczne, pisze Laclau, to nie tylko nieskończona gra różnic. To także próba ograniczenia tej gry, oswojenia nieskończoności, wtłoczenia jej w skończoność porządku. Widzimy: Zdjęcia szefów centrali związkowych w garniturach. Rozklejane przez imigrantów plakaty przeciw deportacjom przyjaciół i znajomych. Żołnierzy i policjantów pacyfikujących ogarniętą przez terroryzm Irlandię Północną. Kobiety walczące przeciw przemocy domowej. Rasistowskie zamieszki. Ludzi, którzy stracili pracę, albo zaraz stracą. Zmęczonych klientów opieki społecznej. Wysypisko śmieci. Ślady po rozebranym moście kolejowym. Bezczynną młodzież. A zdjęcia te (zebrane razem) mówią nie tylko o konkretnych „problemach społecznych”, które przedstawiają, lecz pośrednio – obsadzając owe „problemy” w roli wierzchołków góry lodowej – wskazują na samą niemożliwość społeczeństwa.

Czy więc to, co społeczne to naprawdę nieskończona (wolałbym powiedzieć: nieograniczona) gra (wolałbym powiedzieć: walka) różnic, podziałów, nowych i starych osi konfliktu? Raz jeszcze Laclau: To, co społeczne istnieje jedynie jako daremna próba ustanowienia owego niemożliwego przedmiotu: społeczeństwa. Utopia jest zasadą każdej komunikacji i praktyki społecznej. Być może tyleż szatański, co genialny pomysł Thatcher polegał po prostu na tym, by dać sobie spokój z tym całym Społeczeństwem i zbudować coś skromniejszego i leżącego, jak się zdawało, w zasięgu ludzkich możliwości: Wolny Rynek. Ograniczyć tę grę, raz i na zawsze oswoić nieskończoność.

Cóż, Wolny Rynek okazał się jednak w tym samym stopniu (choć nie w ten sam sposób) niemożliwy, co Społeczeństwo. Rezygnacja z utopii wymagałaby wszak zawieszenia komunikacji i praktyk społecznych (bagatelka!), a w tej sytuacji Wolny Rynek sam musi zastąpić Społeczeństwo w roli wyobrażeniowego lepiszcza zasłaniającego swoją własną niemożliwość. Ale rynkowy fundamentalizm nie dotrzymuje nawet swych skromnych obietnic. Być może w społeczeństwie (sic!) wyobrażającym sobie siebie w postaci Wolnego Rynku łatwiej jest tłumić i rozbrajać społeczne konflikty, które targały dawnymi „państwami dobrobytu”. Ale nie oznacza to, że rozwiązano społeczne problemy, z których się owe konflikty rodziły. Dziś jesteśmy od tego nawet dalsi... Może więc warto to wreszcie powiedzieć: system, w którym co dwa lata jest jakiś nowy kryzys (i który ani nie ułatwia nam przetrwania tego kryzysu, ani nie daje nic takiego, co by uzasadniało oczekiwanie, że go ścierpimy), po prostu się nie sprawdza. No Such Thing As Free Market.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...